Statek P&O Cruises
Nie musimy chyba dodawać, że statek był ogromny. Operator to P&O Cruises, a statek nazywał się Azura. Mógł pomieścić około 3500 pasażerów. Na pierwszy rzut oka – moloch. Zastanawialiśmy się, czy na pokładzie będziemy przepychać się łokciami w korytarzu i ustawiać w kolejce do posiłku…
Do wyboru jest kilka rodzajów kajut, a ceny za najtańszą z nich oscylowały w granicach 700 Euro/ osoba (mowa o tygodniowym rejsie). Najtańsza to ta wewnętrzna, bez okna. My tym razem zdecydowaliśmy się na droższą, z balkonem, kierowani myślą o Hani drzemkach – zawsze to przyjemniej posiedzieć w tym czasie na balkonie, a nie w pieczarze bez okien. Później opowiemy Wam, czy warto.
Cena obejmuje nie tylko kajutę, ale również atrakcje na statku (siłownia, kino, basen itp.) oraz wyżywienie w formie bufetu, wliczając w to napoje (kawa, herbata, woda, sok do śniadania). Drinki dodatkowo płatne. Żadne dodatkowe opłaty (typu: serwis/ napiwki) nie zostały nam doliczone.
Pokój był naprawdę przyjemny – dwa łóżka, które zsunęliśmy razem, dały nam ogromną przestrzeń do spania. So tego biurko, mały stolik, mały telewizorek, łazienka z toaletą i prysznicem. Pierwsze wrażenie było naprawdę fajne!
Na górnym pokładzie były baseny z jacuzzi (w cenie), leżaki (w cenie), bary z przekąskami oraz napojami (dodatkowo płatne). Na niższych pokładach było kilka restauracji do wyboru – w tym bufet, z którego posiłki były w cenie biletu. Oprócz tego były sklepy z kosmetykami, ubraniami, książkami i różnymi pierdołami, sala kinowa, plac zabaw dla dzieci, a nawet boisko do koszykówki. Była też strefa spa (dodatkowo płatna), kosmetyczka, fryzjer (dodatkowo płatne), siłownia (w cenie). Nie wiemy, co tam jeszcze było, ponieważ nie starczyło nam czasu, by wszędzie wetknąć nos, a poza tym z 10-miesięczną wówczas Hanią i tak ciężko by było skorzystać z wielu atrakcji (np. takie bardziej ekskluzywne restauracje, gdzie wymagany był nawet odpowiedni strój, czy wieczorne potańcówki). Była oferowana na statku opieka nad dzieckiem (w cenie), gdyby rodzice chcieli chwilę odetchnąć czy właśnie wybrać się na taką ekskluzywną kolację lub tańce, ale nie skorzystaliśmy – jak jeździmy razem, to razem.
Bufet w cenie. Pewnie interesuje Was rodzaj posiłków oferowanych w cenie biletu. Cóż… nam naprawdę smakowało. Bar był czynny od samego rana do północy. Dania były zmieniane kilka razy dziennie. Była oferta śniadaniowa, potem taka do herbatki, obiadowa, podwieczorna, wieczorna, a nawet nocna! Za każdym razem szwedzki stół z dużym wyborem dań. Były dania na ciepło i na zimno. Nie brakowało warzyw i owoców. No i słodyczy też nie, zwłaszcza do tej herbatki i w ofercie nocnej… tak więc poziom cukru u mnie skoczył niebotycznie 🙂 Było naprawdę smacznie i nie trzeba było stać w kolejkach. Tak to było zorganizowane, tyle było miejsca, że zawsze udawało się nam znaleźć wolny stolik. Dodatkowo płatne były napoje alkoholowe.
Jeden raz wybraliśmy się do dodatkowo płatnej restauracji. Nie była to restauracja wymagająca specjalnego ubioru i była przyjazna dzieciom. Najdroższe danie, czyli stek podawany na gorącym kamieniu, kosztowało 8,5 Euro! Ja mało stekowa jestem, ale Michał nie mógł odmówić sobie tej przyjemności i – jak twierdzi – był to jeden z lepszych steków, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek jadł.
Ogólnie statek oceniamy bardzo fajnie. Teraz czas na mały opis miejsc, jakie odwiedziliśmy podczas tej podróży.
Przystanek I – Ateny
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że swoje kroki skierowaliśmy najpierw na Akropol. I tu spotkało nas niemałe zaskoczenie… Było chwilę po 9 rano, kolejka na pół kilometra, a najbliższe bilety dostępne na godzinę 12:00.
Tak, wiedzieliśmy, że są kolejki na Akropol, ale aż takich tłumów się nie spodziewaliśmy. Nabyliśmy bilety na 13:00, aby głupio nie stać, lecz najpierw pospacerować po mieście.
Sugestia dla Was: jeśli wybieracie się na Akropol, lepiej kupić bilety wcześniej online, i to na jak najwcześniejszą godzinę.
W Atenach byłam już w 2012 roku. Dzięki przyjaciółce ze studiów, Greczynce, mogłam spędzić tam tydzień w doborowym towarzystwie i poznać to miasto i okolicę oczami mieszkańców. Oczywiście, Akropol wtedy też odwiedziliśmy. Byli na nim turyści, ale nie było aż takiego tłoku! Michał podczas rejsu był w Atenach pierwszy raz, Hania oczywiście też.
Tłumy na Akropolu pozostały moim koszmarem sennym przez najbliższe noce! Nie, to nie były tłumy, to był ścisk! Wchodziło się na wzgórze w ludzkim korku, wężykiem. A to, już na samym wstępie, zepsuło klimat tego miejsca. I tak, wiem, liczba turystów rośnie z roku na rok w każdym miejscu, podróżowanie stało się chlebem powszednim i każdy (tak samo, jak my), kto odwiedza Ateny, chce postawić swą nogę na terenie Akropolu… Ale naprawdę, powinno to być jakoś bardziej limitowane… albo biletu wstępu wyższe, aby wszedł tam tylko ten, kto jest naprawdę zainteresowany tym miejscem i potrafi je docenić, a nie tylko strzela sobie fotkę na tle Partenonu.
Poza Akropolem trochę powłóczyliśmy się po mieście, wypiliśmy kawę, zjedliśmy souvlaki i wróciliśmy na statek. Grecja ma swój klimat i zawsze nas w sobie rozkochuje!
W 2012 roku widziałam jeszcze Agorę, Teatr Dionizosa i stadion olimpijski. Teraz nie starczyło nam na to czasu. Jeśli macie ochotę poczytać więcej o Atenach, to zapraszam do poczytania mojego starego wpisu: Ateny – wpis z 2012 roku. Właśnie na niego zerknęłam i widzę różnicę. Kiedyś było krótko, zwięźle, teraz się rozpisuję bez końca 🙂
W każdym razie, jeden dzień na Ateny to zdecydowanie za mało. Warto poświęcić stolicy 3-4 dni.
Przystanek II – Kusadasi i Efez, Turcja
Port w Kusadasi. No cóż, turystyczne miasteczko zrobiło na nas całkiem przyzwoite pierwsze wrażenie. Czysto, kolorowo, choć oczywiście chcą nam sprzedać wszystko – od Gucci bag made in Turcja po dywany.
Nie Kusadasi było jednak celem naszego przystanku, lecz Efez.
Efez – wycieczka do starożytności
Efez otrzymało miano jednego z najlepiej zachowanych starożytnych miast w rejonie Morza Śródziemnego. Choć ruiny miasta datowane są na około XI rok p.n.e., tereny te zamieszkiwane były prawdopodobnie znacznie wcześniej.
Miasto było kiedyś uważane za najważniejszy ośrodek handlowy w regionie Morza Śródziemnego. Przez stulecia miasto służyło jako skrzyżowanie dróg między Wschodem a Zachodem. Było też miejscem kultu bogini płodności. W ciągu historii Efez przetrwało liczne ataki i wielokrotnie zmieniało swoich władców. Było również ogniskiem wczesnego chrześcijaństwa i nadal jest celem pielgrzymek chrześcijańskich. Zgodnie z tradycją, Maryja spędziła ostatnie lata swego życia właśnie w tym miejscu. Ostatecznie opuszczone w XV wieku miasto, dziś, dzięki prowadzonym projektom renowacyjnym, umożliwia nam spacer po naprawdę świetnie zachowanych ruinach.
Na terenie Efezu znajduje się wiele dobrze zachowanych rzymskich ruin. Jest to jedno z największych rzymskich stanowisk archeologicznych we wschodniej części Morza Śródziemnego. Z tego powodu UNESCO wpisało je na Listę Światowego Dziedzictwa w 2015 roku.
To miejsce to naprawdę „wow”! Spacerując ma się wrażenie, jakby naprawdę odbyło się podróż w czasie, a wyobraźnia wskakuje na wyższy poziom. Bilet kosztuje 40 Euro i to są dobrze wydane pieniądze. Obejście miasta zajmuje około 2 godzin, ale najlepiej przeznaczyć sobie na zwiedzanie pół dnia.
A samo Kusadasi? Przyjemne, warto zrobić sobie spacer na Wyspę Gołębi (jest połączona mostem z lądem). Wyspa Gołębi to mała wyspa o bogatej historii. W starożytności wyspa pełniła funkcję twierdzy, a jej strategiczne położenie było kluczowe dla ochrony portu Kusadasi przed atakami piratów. W XVI wieku na wyspie wzniesiono zamek – zbrojownię. Dziś Wyspa Gołębi jest popularnym miejscem spacerów i oferuje wspaniałe widoki na Morze Egejskie oraz panoramę Kusadasi.
Zjedliśmy też baklavę, kebaba i napiliśmy się tureckiej herbaty. Sprzedawane „Gucci, Dior, Nike” i inne „marki” made in Turcja są w cenie dobrych jakościowo ubrań bezmarkowych w Polsce. Być może są gdzieś naprawdę tanie bazarki, ale my takich nie widzieliśmy (lecz też nie szukaliśmy). Są wręcz całe hale targowe i ulice pełne sklepów z tego rodzaju produktami, a na oparciach krzeseł w restauracjach panie wieszają torebki „Gucci” czy „Dior”. Nabyliśmy turecki dres, zobaczymy jak z jakością – czy się zmechaci po kilku praniach, czy może turecka bawełna jest fajna jakościowo… bo, że marka nie jest tą marką, to już wszyscy wiemy.
Przystanek III – Rodos
Jeden dzień na Rodos… Absolutnie taki czas nie daje możliwości choćby posmakowania tej wyspy. Rodos nam się spodobało i nie wykluczamy możliwości odwiedzenia tej wyspy ponownie, na dłużej.
Pewnie myślicie, że ten dzień poświęciliśmy na szukanie pozostałości po Zakonie Maltańskim, który uczynił Rodos swoim domem w latach 1310-1522? Otóż nie. Od kilku miesięcy w szkole, którą aktualnie robię, aby otrzymać licencję przewodnika po Malcie, zalewano moją głowę milionem informacji o historii Zakonu… Fascynującej historii. Mam jednak już tak głowę przepełnioną tymi informacjami, że postanowiłam myśli o Zakonie odłączyć i poszukać zupełnie innych historii na Rodos.
W porcie wynajęliśmy auto. Całe 35 Euro z wliczonym pełnym ubezpieczeniem dało nam możliwość komfortowego przemieszczania się po wyspie. Za cel postawiliśmy sobie Lindos i to po drodze, co uda się zobaczyć.
Lindos – wielka historia na niewielkim wzgórzu
Lindos to niezwykle malowniczo położona na wzniesieniu miejscowość, która zachwyca bielonymi domkami i wąskimi uliczkami prowadzącymi na szczyt. A na szczycie nie lada gratka dla miłośników historii (szczególnie tej starożytnej), mitologii, a nawet fotografii (panorama ze wzgórza również zachwyca). Na szczycie wzgórza znajduje się bowiem Akropol, którego historia sięga X wieku p.n.e.
Choć dane historyczne sięgają X wieku p.n.e., ruiny wprowadzają nas w świat mityczny. A mitologia grecka głosi, że Lindos zostało zbudowane przez herosa o imieniu Danaos. Cóż za opowieść się za tym kryje?
Herosi Danaos i Ajgyptos byli braćmi‐bliźniakami. Jak wielu bliźniaków w tradycji mitologicznej bracia nienawidzili się od wczesnej młodości. Ich spór wzmocniony był dodatkowo przez fakt, że Ajgyptos był królem Egiptu i rościł sobie prawo do decydowania o losach całej rodziny. Podjął mianowicie decyzję, że jego własnych pięćdziesięciu synów, których miał z małżeństw z różnymi kobietami, powinno poślubić swoje pięćdziesiąt kuzynek, córek Danaosa. Zarówno Danaos, jak i jego córki, tych małżeństw sobie nie życzyli. Aby ocalić córki przed wymuszonymi związkami, Danaos uciekł z dziewczętami na Rodos. Tu właśnie stworzył miasto Lindos. Legenda głosi, że Danaos zbudował również świątynię Ateny na akropolu i umieścił tam posąg Ateny, aby ją czcić.
Legenda, mit ma to do siebie, że jest tylko legendą. W innej wersji Danaos nie przybył na Rodos, a do miasta Argos na Peloponezie.
Cóż wiemy o Lindos z kart historii?
Osada Lindos została założona jako mała wioska rybacka około X wieku p.n.e.. Wioska, ze względu na bliskość naturalnego portu, szybko stała się ważnym ośrodkiem handlowym i morskim. Dzięki swojemu położeniu na skale, miasto było również świetnym miejscem do obrony wyspy przed inwazją. Mieszanka starożytnych ruin greckich, rzymskich, bizantyjskich i osmańskich odkryta przez archeologów może poświadczyć fakt, że Lindos było rządzone przez różne mocarstwa w całej swojej pełnej bitew i krwawej historii.
Lindos osiągnęło szczyt swojej potęgi w VI wieku p.n.e. i powoli traciło na znaczeniu. Dlaczego tak się stało? Na północnym wybrzeżu zostało wybudowane i otoczone murami miasto Rodos, a większość sił wojskowych, żeglugowych i przemysłowych przesunęła się na północ.
Miejsce naprawdę warte zobaczenia – zarówno dla miłośników historii, jak i pięknych, malowniczych miejsc. Do akropolu prowadzi wąska uliczka wijąca się pomiędzy bielonymi domami. Niech Was nie zrazi fakt, że główny szlak prowadzi pomiędzy sklepami z pamiątkami – biznes jak wszędzie. Wystarczy jednak nieco zboczyć, by napawać się ciszą wręcz odbijającą się od murów.
Tego dnia zdążyliśmy jeszcze podjąć próbę znalezienia 7 źródeł… niestety próba okazała się niezbyt udana, ponieważ szlak okazał się zbyt stromy, by na szybko obejść go z Hanią na rękach. Zdążyliśmy jednak powdychać zapach lasu, a ja nawet pokonałam tunel brodząc po kostki w wodzie, by ostatecznie dotrzeć do małego wodospadu.
Kupiliśmy też miód i oliwę i z uczuciem ogromnego niedosytu wróciliśmy na statek.
Tak, Rodos to wyspa zdecydowanie na dłuższy pobyt. Warto było zajrzeć tam choć na chwilę, lecz rekomendujemy co najmniej tydzień. Ruszamy w kierunku Santorini…
Przystanek IV – Santorini
Może uwierzycie, a może nie… ale Santorini było największą porażką tego rejsu. I największym naszym podróżniczym rozczarowaniem do tej pory (za wyjątkiem jednej perełki, ale o tym za chwilę). Zawsze powtarzam, że nie żałujemy odwiedzenia żadnego miejsca. Tak samo, nie żałujemy, że byliśmy na Santorini… lecz pewnie nigdy nie wybierzemy się tam ponownie.
Kilka słów o samej wyspie, która w swojej naturze jest niezwykle interesująca. Cała wyspa Santorini jest w rzeczywistości skałą wulkaniczną. Aby wyspa mogła powstać, musiały nastąpić liczne erupcje. Wiadomo, że potężne erupcje podwodnego wulkanu miały miejsce co najmniej kilkanaście razy w ciągu ostatnich 360 000 lat, a nowe dane z międzynarodowego projektu wiertniczego prowadzonego w latach 2022-23 pokazują, że największa ze wszystkich miała miejsce około 520 000 lat temu.
Dlaczego tam tak biało i niebiesko?
Santorini pewnie każdemu kojarzy się z białymi domkami i niebieskimi kopułami kościołów malowniczo prezentującymi się na tle morza. Niebieskie kopuły na Santorini mają zarówno praktyczne, jak i symboliczne znaczenie. Spróbujemy co nieco o tym opowiedzieć.
Niezaprzeczalnie, białe ściany budynków i niebieskie kopuły pięknie harmonizują z błękitnym niebem i morzem Egejskim, co dodaje wyspie swoistego klimatu. Ciekawe jednak jest nie estetyczne, a symboliczne znaczenie kolorów, bowiem kolor niebieski ma głębokie znaczenie w kulturze greckiej. Jest uważany za święty kolor, który symbolizuje niebo i morze, a także ochronę przed złymi duchami. Dlatego wiele kościołów jest ozdobionych niebieskimi kopułami. Ponadto, w czasach okupacji osmańskiej Grecy często używali kolorów biało-niebieskich, aby potajemnie manifestować swoją tożsamość narodową. Po uzyskaniu niepodległości, kolory te znalazły się na greckiej fladze.
Kolorystyka architektoniczna ma też praktyczne względy: biała farba na budynkach była stosowana, aby odbijać ciepło i chronić wnętrza przed upałem, a niebieski pigment, który wytwarzano z łatwo dostępnych materiałów, takich jak wapno i siarczan miedzi, był praktycznym wyborem na wykończenia kopuł i detali.
Dlaczego kopuły?
Już wiemy o kolorach, teraz spróbujemy wyjaśnić kształty. Koliste dachy na Santorini mają głównie praktyczne i klimatyczne uzasadnienie. Jest kilka powodów, dla których są one tak powszechne na wyspie.
Podstawowy powód to ich zwiększona odporność na trzęsienia ziemi. Jak już wiemy, Santorini leży w regionie o dużej aktywności sejsmicznej. Koliste dachy, zwłaszcza te w kształcie kopuł, są bardziej odporne na wstrząsy, ponieważ rozkładają siły działające na budynek w sposób bardziej równomierny. Dzięki temu konstrukcje te są bardziej stabilne podczas trzęsień ziemi.
Kolejnym uzasadnieniem jest… ochrona przed wiatrem. Santorini jest narażone na silne wiatry, szczególnie te wiejące od morza. Koliste dachy są bardziej aerodynamiczne i lepiej radzą sobie z oporem wiatru niż płaskie czy tradycyjne dachy, co minimalizuje ryzyko ich uszkodzenia.
Zimą wiatry, a latem upał. Kopuły pomagają w naturalnej regulacji temperatury wewnątrz budynków. Dzięki swojemu kształtowi umożliwiają cyrkulację powietrza, co pomaga utrzymać chłód w pomieszczeniach w upalne dni. Dodatkowo, kopuły mają mniejszą powierzchnię narażoną na bezpośrednie nasłonecznienie, co pomaga w minimalizacji nagrzewania się wnętrza.
No i na koniec, przypomnijmy sobie, że Santorini to wyspa. Transport materiałów budowlanych jest nieco utrudniony. Tradycyjne budownictwo na Santorini wykorzystywało lokalne materiały, takie jak wulkaniczny kamień i glinę, które idealnie nadawały się do formowania łuków i kopuł. Ten styl budowy przetrwał przez wieki i stał się nieodłącznym elementem tożsamości architektonicznej wyspy.
No dobra, dość teorii, wróćmy do wrażeń. Bo było ich wiele i to bardzo mieszanych. Już wiemy, że krajobraz usiany jest malowniczymi domkami i niebieskimi kopułami. Jednak, aby je w pełni podziwiać, tak pięknie prezentujące się na tle morza… najpierw trzeba się do nich dopchać. Najbardziej popularnym wśród turystów miejscem jest miejscowość Oia. To ta z najbardziej fotografowaną niebieską kopułą wyróżniającą się na tle kaskadowo opadających w kierunku morza bielonych domów. Też mam takie zdjęcie. Przejście główną ulicą tej miejscowości to jednak marsz w korku. Dosłownie. Spędziliśmy tam może pół godziny i uciekliśmy.
Kolejna rzecz, która nas przeraziła (dosłownie) na Santorini, to osły niosące ludzi na górę. Aby dojść od portu, który siłą rzeczy znajduje się na poziomie morza, do Firy (stolicy), trzeba pokonać 588 schodów. Nie trzeba tego robić na piechotę, można skorzystać z kolejki linowej. Kolejka kosztuje 6 Euro i jedzie dosłownie chwilę. Niestety, dla wielu osób, to rozwiązanie okazuje się nudne i korzystają z opcji wjechania na osiołku. I nie, nie uważam, że ciężar człowieka jest dla osiołka nie do zniesienia, tylko warunki, w jakich się to odbywa. Osły idą po schodach, które są niskie i szerokie, ale zbudowane ze śliskich kamieni. Osły ślizgają się na tych wybojach, kompletnie nie przystosowanych do ich kopyt. Idą we własnych odchodach. My byliśmy na Santorini w kwietniu i nie było upału, ale nie potrafimy wyobrazić sobie tego procederu w lipcowym upale, bez odrobiny cienia i w smrodzie potęgowanym wysoką temperaturą.
My wjechaliśmy do góry kolejką, a z powrotem szliśmy na piechotę. Widzieliśmy więc i czuliśmy… Gdyby nie było popytu, nie byłoby też podaży. Błagam, unikajcie tego typu atrakcji.
Czy coś nam się spodobało na Santorini? Pewnie! Małe wioski, z dala od turystycznych szlaków… Białe kościoły z niebieskimi kopułami, ulokowane pośrodku niczego… Tawerna z pysznym jedzonkiem!
Pozostałości prehistorycznej osady – Akrotiri
Zdecydowanie brylantem tego miejsca jest właśnie Akrotiri – doskonale zachowane pozostałości osady z epoki brązu. Ruiny zachowały się w doskonałym stanie, ponieważ pozostawały one przykryte kołdrą pyłu wulkanicznego przez tysiąclecia. Cóż to za historia?
W rzeczywistości Akrotiri było zamieszkane już w IV tysiącleciu p.n.e., a niektórzy twierdzą, że nawet wcześniej (w późnym okresie neolitu). Początkowo jako mała wioska rybacka i rolnicza, kolejno rozkwitło i rozrosło się do większej osady o powierzchni do 20 hektarów w następnym tysiącleciu.
W pewnym momencie Akrotiri zostało tajemniczo opuszczone. Powody opuszczenia miasta są nadal przedmiotem debaty wśród historyków i archeologów. Niektóre teorie sugerują, że wybuch wulkanu spowodował ucieczkę mieszkańców, podczas gdy inne sugerują, że rolę mogły odegrać czynniki polityczne lub ekonomiczne. Za przyczynę wyludnienia tego miejsca uznawane są również coraz częstsze trzęsienia ziemi w tym rejonie. Jednak to wybuch wulkanu około 1600 roku p.n.e. (jeden z wyżej wspomnianych) tak naprawdę zakończył historię tego miejsca – miasto zostało pogrzebane w popiele wulkanicznym. Nie znaleziono szczątków ludzkich – potwierdza to teorię o wcześniejszym wyludnieniu tego obszaru. Wykopaliska prowadzone w XX wieku pozwoliły odkryć zastygłe miasto, które aktualnie udostępnione jest zwiedzającym.
Akrotiri w okresie swojej świetności było prężnie rozwijającym się ośrodkiem handlowym. Dzięki strategicznemu położeniu stanowiło centrum handlu między Morzem Egejskim a wschodnią częścią Morza Śródziemnego. Posiadało zaawansowaną architekturę i infrastrukturę – Akrotiri szczyciło się wielopiętrowymi budynkami, brukowanymi ulicami, czy też złożonymi systemami odprowadzania wody, co świadczyło o zaawansowanym poziomie planowania urbanistycznego jak na tamte czasy. Możecie sobie to wyobrazić? Rozmawiamy o cywilizacji sprzed prawie 4000 lat!
Dzięki wulkanicznej „pierzynie” miasto przetrwało tysiąclecia w bardzo dobrym stanie. Wykopaliska w Akrotiri ujawniły mnóstwo pięknych fresków, ceramiki, rzeźb i innych artefaktów, dostarczając cennych informacji na temat osiągnięć artystycznych i kulturalnych starożytnych mieszkańców.
Oczywiście, jak wiele takich miejsc, a szczególnie tych ulokowanych na wyspie, Akrotiri również musi mieć swój mit: nikogo nie zdziwi więc fakt, że uważane jest za zaginioną Atlantydę.
Santorini – wyspa kontrastów
Reasumując… Czy, naszym zdaniem (podkreślam, że chodzi o subiektywne odczucia) warto odwiedzić Santorini? Każde miejsce warto odwiedzić, ale Santorini zdecydowanie poza sezonem… aby nie zrazić się tak, jak my. Na pewno, jak już tam będziecie, nie ograniczajcie się do miejsc turystycznych! Santorini ma dużo więcej do zaoferowania – od miejsc, gdzie spaceruje się w tłumie po zakątki całkowicie bezludne… Od tych najbardziej fotografowanych miejscówek po nawet bardziej malownicze zakątki, gdzie będziecie tylko Wy i natura. Od sklepów z bibelotami po jakże istotne miejsca, gdzie tysiące lat historii napisało swoją księgę…
Na pewno też unikajcie osiołków! I tak, wynajmijcie pojazd – choć wyspa jest malutka, warto zajrzeć do tych mniej popularnych zakątków. My jeździliśmy autem ze względu na Hanię, ale skuter mógłby być nawet lepszym rozwiązaniem.
Podsumowanie
Czy rejs nam się podobał? Jasne!
Czy popłyniemy na kolejny? Oczywiście!
Co byśmy zmienili? Kajutę. NIe dopłacalibyśmy za kajutę z balkonem. Teraz już wiemy, że tak naprawdę w tej kajucie tylko spaliśmy, a resztę czasu spędzaliśmy na pokładzie. Dwie bobo – drzemki (teraz już jedną) podczas dni spędzonych na statku bylibyśmy w stanie spędzić również w kajucie wewnętrznej. I taką wybralibyśmy kolejnym razem.
Minusem takiego rejsu jest brak czasu w portach. Jest to fajna opcja, by odwiedzić kilka miejsc, a nawet państw, w krótkim czasie. Dokładnie – odwiedzić, a nie zwiedzić. Dostaliśmy namiastkę, ogólne wyobrażenie o miejscu i wiedzę, czy w dane miejsce wrócić na dłużej, czy też nie.
Reasumując – fajna przygoda, na pewno popłyniemy jeszcze na inny rejs. No właśnie, przygoda. Nie ma to nic wspólnego z doświadczaniem miejsca, poznawaniem kultury, smaków. Na to jednak potrzeba więcej czasu. Dużo więcej. Rejs daje nam przede wszystkim wrażenia wizualne – zdążyliśmy zobaczyć piękne widoki, no i zrelaksować się. Byliśmy wyspani, nakarmieni, podwiezieni. Wróciliśmy wypoczęci jak dawno nie. Polecamy!
Podobne wpisy
Odkrywając Sofię – co warto zobaczyć w stolicy Bułgarii?
Portugalska produkcja z korka, czyli od Dom Perignon po torebki i kapcie
Alentejo – gdzie czas się zatrzymał…