Sama Manila nas nie intrygowała – ot, miejsce startu i lądowania. W pierwszą stronę mieliśmy nieco ponad trzy godziny, by złapać samolot do Puerto Princesa, nie planowaliśmy zatem eskapad poza lotnisko (tym bardziej, że lądowaliśmy w nocy). W drodze powrotnej natomiast mieliśmy mieć prawie dobę.
Z Coron do Manili lecieliśmy liniami Skyjet Airlines: Skyjet Airlines. Bardzo fajne, malutkie samolociki, wygodne fotele i, o dziwo, dużo miejsca na nogi. Polecam! Przez Skyscanner znaleźliśmy loty tańsze niż bezpośrednio ze strony linii lotniczych.
Na lotnisko w Coron obsługa z Fat Monkey Hostel zorganizowała nam transfer za 150 peso od głowy (11,5 PLN).
Do Manili dotarliśmy planowo, czyli przed 10 rano. Zameldowaliśmy się w N&J Lopez Lodging House. Pensjonacik położony w dzielnicy pełnej lokalsów, straganów, kurczaków z grilla i trajek (tych trójkołowych wozików). Śmiem twierdzić, że byliśmy tam jednymi z nielicznych bladych twarzy.
Za hotel zapłaciliśmy 430 peso za osobę, czyli 33 PLN. Pokoik schludny, czyściutki, z łazienką i ciepłą (!) wodą. Niewątpliwym atutem było dość szybkie wifi.



Zameldowaliśmy się, po czym nasunęło się pytanie: co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Ponoć Manila nie powala na kolana, jednak wypadałoby się rozejrzeć. No to co? Szukamy transportu do centrum!
Jak się poruszać po Manili?
Całkiem tanio i względnie szybko wychodzą taksówki. I tutaj UWAGA! Tylu naciągaczy już dawno nie widzieliśmy! Szukajcie zatem tylko i wyłącznie taksówkarzy, którzy pojadą z Wami na włączonym liczniku!
KOSZT TAKSÓWKI W MANILI:
- 40 peso na start
- 12,5 peso za kilometr
- plus 2 peso co dwie minuty
Niestety wielu kierowców nie chce włączać licznika tłumacząc, że na tej trasie się go nie używa, że nie działa, że bez licznika wyjdzie taniej… itp., itd. Nie dajcie się! Rekordzista w naciąganiu chciał nas wieźć w cenie 100 peso za kilometr (normalna stawka to – jak wyżej wspomniałam – 12,5 peso/ km + 2 peso co dwie minuty), a oferta typu „za jedyne 500-600 peso” była na porządku dziennym.
Do pokonania mieliśmy 11 kilometrów. Po znalezieniu taksówkarza, który zechciał uruchomić licznik, okazało się, że za tę trasę należy zapłacić nieco ponad 200 peso (niecałe 16 PLN) – można jeździć.

Sama Manila zdecydowanie nie zachwyca – mówię tutaj o walorach turystycznych. Czytałam, że to miasto trzeba po prostu pokochać. Może i tak, może i by mi się udało, gdybym miała tam zamieszkać. Tymczasem turystycznie zdecydowanie nie powaliła mnie na kolana.
Zajechaliśmy do centrum. Co rzuca się w oczy? Przede wszystkim takie… pomieszanie… może nie tyle bogactwa, co normalnego życia z totalną biedą. Wystarczy przejść kilka przecznic, by zauważyć całkowicie odmienny krajobraz. Tutaj ładne i czyste budyneczki, zadbane ulice…



… a tuż za rogiem ludzie śpiący na chodniku i dzieci kąpiące się w rzece. To codzienny widok.


Poszliśmy do China Town. Kolejne rozczarowanie – w Manchesterze jest zdecydowanie ciekawsze. Plus – zjedliśmy wielką miskę przepysznych nudli 🙂
Oczywiście nie mówię, że nie warto odwiedzać tego miasta – każde miejsce warte jest uwagi i nigdy nie żałowałam, że coś zobaczyłam (raczej w drugą stronę)…

… jednak po paru godzinach spędzonych w centrum, po prostu zapragnęliśmy wrócić do okolic naszego hotelu na degustację lokalnego jedzenia – o jedzeniu na Filipinach tutaj >>
Nasza okolica jakby odżyła wieczorem. Dzieci biegały i uśmiechały się, lokalni sprzedawcy zachęcali (w żadnym wypadku nie natrętnie) do próbowania lokalnych specjałów.



Spacerując ulicami naszej dzielnicy w pewnym momencie poczuliśmy na swoim ciele tak jakby… atak insektów. Zaskoczeni (gdyż do tej pory nie stwierdziliśmy ani nadmiernych ukąszeń, ani upierdliwych muszek, ani niczego gryzącego) popatrzyliśmy na siebie jakby tylko szukając potwierdzenia, że czujemy to samo.
Jak się później okazało, to był pył wulkaniczny – tak, 10 godzin przed naszym planowanym odlotem wulkan Taal sprawił nam niespodziankę i wystrzelił. Dowiedzieliśmy się, że planowany na 6:20 rano lot się nie odbędzie.
W tym miejscu musze nadmienić, że linie Air China, choć do tej pory nie miałam powodów, by narzekać, w kwestii obsługi klienta nie zdały egzaminu. Nie należę do malkontentów i jestem z natury osobą bardzo wyrozumiałą. Rozumiem, że wybuch wulkanu to nie jest sytuacja codzienna i pracownicy linii lotniczych sami mogą nie posiadać pewnych informacji…
Powinni jednak oni… po prostu być! Po otrzymaniu kilku sprzecznych informacji, z których raz wynikało, że samolot może odleci wieczorem, może jutro, a może… nie wiadomo kiedy, a najlepiej to dzwonić do Chin na infolinię (!), biuro Air China się po prostu zamknęło.



Inni operatorzy pozostali na stanowiskach próbując udzielać jakichkolwiek informacji zdezorientowanym turystom, a Air China się po prostu wypięło, ponieważ inaczej zaistniałej sytuacji nazwać nie mogę.
Znaleźliśmy hotel w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska. Nie był najtańszy, jednak – skoro nie mamy konkretnych informacji, co oznacza krążenie pomiędzy hotelem a lotniskiem – cóż nam pozostało…
Pomimo informacji, że samolot kolejnego dnia rano nie odleci, pomimo informacji z rozkładu lotów, że ów samolot został odwołany, postanowiliśmy się stawić na lotnisku o północy. Zaspana obsługa otworzyła drzwi kwadrans po północy. Nerwy puszczały już wszystkim – nie za wulkan, nie za poślizg, bo to przecież niczyja wina… tylko za ignorancję ze strony obsługi. Nie będę przedstawiać tutaj rozmowy ani mojej, ani pozostałych osób z obsługą. Koniec końców polecieliśmy rano, z 25-godzinnym opóźnieniem, samolotem „widmo”, którego (zgodnie z informacją z dnia poprzedniego, zgodnie z harmonogramem odlotów) miało nie być. Podczas transferu został zagubiony nasz plecak, który koniec końców kilka dni później został dostarczony na lotnisko na Malcie. Spisując w Londynie protokół zagubionego bagażu omal nie spóźniliśmy się na lot na Maltę – tutaj ukłony w stronę obsługi Air Malta oraz pracowników lotniska Heathrow, którzy wpuścili nas do samolotu już po zamknięciu bramek.
Ten powrót będziemy wspominać bardzo długo – teraz już ze śmiechem. Nerwów trochę było, przede wszystkim ze względu na brak informacji i obowiązki, które czekały na nas tu na miejscu. Przepadły nam loty i nocleg w Barcelonie (mieliśmy w planie powrót z Londynu na Maltę przez Barcelonę właśnie – taki mini urlop po urlopie), cóż… ta Barcelona nie jest nam pisana… to już drugi raz, kiedy nie dolatujemy. Do trzech razy sztuka!
I to chyba tyle w temacie Manili, wulkanu, linii lotniczych. Czy wrócimy jeszcze na Filipiny? Zobaczyliśmy tylko mały ich wycinek, więc możliwe – na pewno nie w najbliższej przyszłości, ale kiedyś tam… kto wie 🙂
Podobne wpisy
Rejs: Ateny – Rodos – Kusadasi – Santorini
Sri Lanka – wiedza bazowa
Filipiny – podsumowanie kosztów